Z pamiętnika młodego medicusa

czwartek, 3 marca 2016

Niedokończone historie...szpitalne paradoksy.

3 miesiąc mija mojej pracy.
Z każdym dniem ostatnio czuję się coraz gorzej, tak psychicznie.
Mam pacjentów w ciężkich stanach.
Miałam zgon.
Będę mieć zgon, a nawet dwa.
Czuje się niespełniona, czuję się sfrustrowana, czuje się bez wiedzy.
Jestem tratowana jak śmieć, przez personel. Zwłaszcza przez te piguły.
Nie mogę je nazwać pielęgniarkami. Osoby, które krzyczą na pacjentów, które mówią niewidomym czy ciężko chorym, by sobie sami poradzili, czy żeby w nocy nie chodzili do toalety.
Podnoszą na mnie głos, nie przyjmują zleceń, bo im przeszkadzam w pracy...
Plan dnia mam taki: wstaje, ogarniam się, jadę do pracy. Jestem pierwsza i najwcześniej z lekarzy. Przebieram się, chce iść na spokojnie do swoich pacjentów. Po drodze piguły chcą ode mnie, bym w 10 sek rozpisała insuliny dawki, kiedy nieraz są nowi pacjenci i muszę po prostu zapoznać się z tym co zażywają, albo przemyśleć dawki, bo mają skaczące glikemię. Słyszę złośliwe nieraz uwagi.
Chcą bym napisała skierowania na rentgen, usg, konsultacje czy inne.... Lekarze chcą, bym przepisywała zlecenia lekowe- na szczęście są dziewczyny ze stażu i one to robią. Jak zostaje mi chwila przed wizytą, lecę do swoich pacjentów- pytam, badam, mierze ciśnienie. To jednak zajmuje, zwłaszcza, gdy ktoś jest otępiały, leżący, a czasem po prostu wysłuchuje co pacjent chce mi przekazać- czasem po prostu chce pogadać, ponarzekać etc. I czas leci. A ja biegiem na odprawę.
Jeszcze wypisy czekają, wyniki laboratoryjne czy inne, z którymi trzeba zapoznać się, a przede wszystkim cała biurokracja- pisanie statusów o pacjentach.
Odprawa, większość to nudy, i jak dla mnie zmarnowany czas.
Potem szybko na oddział. I albo lecę badać osoby, które nie zdążyłam, albo zaraz jest wizyta. Myślę, co powiedzieć. Od 3 miesięcy strasznie się zawsze denerwuje przy ordynatorze, który mnie nie lubi. Pytał mnie, robił za debila, widzę, że jego wrogość. Pomija mnie zawsze i ogólnie. Usłyszeć od niego dobre słowo?? W ogóle od kogokolwiek - niemożliwe.....
(na stażu tak narzekali ludzie na szefa z interny, a dla mnie to on był lepszy, chwalił kiedy trzeba i ganił kiedy trzeba, ale przede wszystkim bronił swoich lekarzy i swojego oddziału,  a obecny szef- nie ma jaj, o nic nie walczy, robi jak mu oddziałowa każe).
A i ta walka o komputery.... w ogóle dwa komputery, bo dwa należą do kierownictwa. A, że jestem najniżej w hierarchii, czasem niżej od stażystów, bo nie jestem ich- to ostatnia mam prawo do niego.
Zalega z pracą, zostaje po godzinach. Ci się wkurzają, to tamci....
Wyniki zleconych badań są koło południa, więc po wizycie czasem zmieniamy leczenie np. często, gęsto moi pacjenci, bo mam ciągle jakiś ciężkich....
Pytam się o radę, potwierdzam swoją propozycję i za zgodą starszych lekarzy idę coś dolecić czy zmienić leczenie- czasem też proszą mnie, bym innych pacjentów zmienił-idę i mówię pigułą, a te na mnie. Widzę te miny ich, te spojrzenia, albo te słowa....
Albo tak jak dziś: weszłam do dyżurki pielęgniarskiej i chce zabrać swoich pacjentów karty gorączkowe czy historie- wchodzę widzę, że jedzą śniadanie, mówię smacznego,chce zabrać i wyjść, i cytuję "proszę nas zostawić na 10 min same, bo chcemy zjeść w spokoju i ciszy", mówię, że już wychodzę. Weszłam zabrałam i nic nie mówiłam, a te na mnie.
Albo później chciałam dolecić coś i powiedzieć, żeby transport na jutro dla pacjentki załatwić, to kazała mi odcinkowa sobie iść i mnie wyrzuciła. A to pacjenci z ciężkimi stanami, jakby to moja wina. Tak strasznie zachciało mi się płakać, że ledwo w dyżurce wytrzymałam, choć z nosa mi leciało...
Czy ja coś zrobiłam złego??? A na dodatek kierowniczka to słyszała, nic nie odezwała się. Widziałam, potem, że jest na mnie wściekła, choć nie wiem za co. Sama mi zaleciła to. Jak ma jakiś problem to niech mi to powie. To że nie jestem samodzielna? A jak chce coś sama, to źle. Jak chce taki lek, to neguje to i każe swój, a potem odstawimy to albo ktoś inny zmienia, albo szef. Jak coś sama zleciłam, to upomnienie, że nic sama.
Widzę, żę te piguły nakręcają się na mnie. Widzę, jak mnie traktują. To, że jestem najmłodsza i dopiero co przyszłam, nie znaczy, że muszą komentować wszystkich moich decyzji. A ja dla nich miła jestem- jak źle rozpisały nazwiska z poziomem cukrów, to zauważyłam, zmieniłam i powiedziałam, że nic nie stało się, dobrze, że to uchwyciłam. Jak pacjentka z hiperkaliemią (wysokim potasem) nie poszły jej elektrolity, bo odcinkowa zapomniała, i to dwukrotnie pobrać jej krew (mimo, że to jest poważne zagrożenie), ale pacjentka czuła się dobrze, bez objawów- to nic nie powiedziałam, tylko, że nic nie stało się, niech pójdą dziś. Ale koniec z tym. Moja gorycz i frustracją przelały się.
Traktują mnie wszyscy jak śmiecia, to śmieć zacznie tak zachowywać się, jak powinien śmieć!!!

Dodam jeszcze, że tydzień temu podczas reanimacji starszy kolega- 3 lata pracujący w poradni i nocnych pomocach doraźnych i roku na rezydenturze, nie wiedział co robić podczas zatrzymania i ja koordynowała zespołem, ale on zaintubował- to wg piguł on wszystko zrobił, on super, rewelacja....
I jeszcze specjalnie jak przechodzę to mówią....A to jak zostawił na hiperkaliemii tą pacjentkę bez leków i odstawienia innych, które zwiększają potas to już nikt nie zauważył (błąd w sztuce), albo jak wypisał pacjentkę z cukrzycą bez rozpoznanej cukrzycy i włączeniu leku? Czy z tarczycą? Ale on jest super....bo w końcu facet, i tak mało zleca przecież.....

Ostatnio mam dość, od 2 tygodnii. Myślę, o rezygnacji??? O tym, że nie nadaje się. O tym, żeby przenieść się w inne miejsce, gdy nabiorę doświadczenia.
3 miesiące, a ja odpadam, a gdzie kolejne lata....
Nienawidzę pracy, nienawidzę tych ludzi, nienawidzę piguł, niektórych złośliwych doktorów i w ogóle.... Cieszą mnie jedynie pacjenci- przynajmniej ten wewnętrzna radość, jak ktoś dziękuje mi za leczenie i postawienie go na nogi.... I tylko dlatego wstaje rano.
Czuję się.... złym, kiepskim lekarzem, czuję się debilem, bo wszyscy i tak mnie za takiego mają....
Może jednak nie nadaje się???
Może niepotrzebnie poszłam do tego szpitala, mogłam zostać ze stażu.... Z ludźmi, którzy mnie lubili, a ja ich. W miarę spoko pielęgniarkami i w ogóle.

A teraz sobie popłaczę w samotności troszeczkę.....

Nie wiem kiedy napiszę.
Chciałabym napisać Wam, jak to cudownie jest być lekarzem i czerpać satysfakcję z pracy....
Chciałabym pozytywnie patrzeć na świat i przyszłość.
A nie cieszy mnie nic, ani praca, ani ślub, ani życie prywatne.
A kiedyś kochałam to życie...w liceum, na studiach. Zwłaszcza na pierwszych latach studiów... Tęsknie.... tak bardzo, za Łodzią, znajomymi, życiem bez zobowiązań, bez obowiązków większych i bez odpowiedzialności...

Po co żyć???


1 komentarz:

  1. Idź do psychiatry i na terapię. Jako lekarz chyba widzisz, że sama się z tego nie wygrzebiesz. Trzymam kciuki :)

    OdpowiedzUsuń